Wychodzący przede mną z kina chłopak powiedział do swojej dziewczyny: "Nie szarpnęło mną". Miałem podobne odczucia. Nie bardzo toleruję filmy muzyczne, a ten choć w deklaracjach muzycznym nie jest, to jednak w 2/3 jest nią przesiąknięty. Niemniej ambicje reżysera były inne: pokazać postać Iana Curtisa - wokalisty grupy Joy Division. Corbijn chciał przedrzeć się przez mity o nim i ukazać zwykłego człowieka, pełnego sprzeczności, wrażliwego, nieporadnego i chorego... Film jest mroczny i smutny, ale sam Curtis (świetna rola Sama Rileya) był taki, balansujący na granicy rzeczywistości i snu, normalności i obłędu. Choć potrafił kochać, to nie porafił wybrać między "szarą", zwykłą żoną a piękną, zmysłową i wykształconą kochanką. Miotany wyrzutami sumienia, niespełnieniem, nasilającą się padaczką i głęboką wewnętrzną samotnością w wieku 23 lat popełnił samobójstwo.